Z naszego przyjazdu i wizji zbudowania czegoś na zboczu góry mieli ubaw przede wszystkim lokalsi.
Nie tylko ludzie z wioski, ale też ekipy, które przyjeżdżały zobaczyć miejsce, w celu zrobienia wyceny. Pamiętam, jak gość od studni nie chciał nawet wjechać na górę w poszukiwaniu wody. Przekonywał, że na dole, tuż przy parkingu będzie jej całkiem sporo ;). Budowlańcy doradzali, żebyśmy kupili inną działkę. Taką przy drodze i płaską, bo tutaj to niczego nie wybudują. Reszta dziwiła się, że chcemy coś robić na końcu wsi, bo przecież droga jest tak wąska, że dwa auta się nie mieszczą.
Kiedy na działce stanęły jurty zaczęliśmy przyjmować gości. Podczas wspólnych rozmów, pojawiły się różne pytania. Niektórzy dopytywali jak nam się mieszka. Czy tutejsi nas zaakceptowali? Czy mieliśmy jakieś nieprzyjemności? Czy boimy się mieszkać poza miastem? Okazało się, żę oni by się bali, bo w mieście jednak bezpieczniej. Potrzebowałam chwili na refleksję. Wtedy doszłam do bardzo ciekawych przemyśleń. Zdałam sobie sprawę z tego, że ja nie liczyłam na akceptację i przyjęcie ze strony mieszkańców. Znajomości zawiązywały się raczej jakoś naturalnie. Na spacerze, na grzybach, pod sklepem, kiedy pytałam kto w okolicy sprzedaje jajka . Nie było dla mnie priorytetowe, żeby ktoś mnie dobrze przyjmował i gościł. Oczywiście, że cieszyłam się z fajnych znajomości. Ale koszmarnych wizji goniących nas wioskowych ludków z widłami nie miałam ;). Może było mi łatwiej dzięki temu, że nie miałam oczekiwań i fantazji na temat polskiej gościnności.
Co do bezpieczeństwa. Ja osobiście bezpieczniej czuję się w naturze. Myślę, że ludzie wyrządzają innym więcej krzywdy niż zwierzęta. W mieście czuję się przebodźcowana. Za dużo dźwięków, zapachów, ludzi, kolorów. Za dużo rozpraszaczy. Zbyt mało zieleni. W naturze czuję, że odpoczywam tak głęboko i prawdziwie. Natura mnie napełnia i nasyca. Budzi mój podziw, zachwyt i wdzięczność. Pokazuje swoje cykle i to, że wszystko ma swój czas i sens. Nic się nie marnuje. Uczy cierpliwości i pokory. Za każdym razem, kiedy na golasa kąpię się w strumieniu, kiedy idę na poranne bieganko do lasu, gdy oglądam wschody i zachody słońca, kiedy czuje niepowtarzalny smak dzikich owoców, które garściami pakuję sobie do buzi, kiedy zdobywam kolejne szczyty, chłonę zapach trawy po deszczu, czuję że żyję. Tak naprawdę żyję. To właśnie natura daje mi wolność, dzikość i radość. Jak można się bać czegoś, co jest tak doskonałe? Można mieć różne strachy. Sama mam ich dość sporo. Ale natury i życia blisko przyrody na pewno do nich nie zaliczę. Jest dla mnie coś niezmiernie głębokiego w naturze.
Czuję jakąś niewyjaśnioną więź, która przyciąga i hipnotyzuje, jak patrzenie na zachodzące słońce, księżyc, czy rozgwieżdżone niebo. Jestem bardzo wdzięczna za miejsce, w którym aktualnie się znajduję. Za czystą wodę, którą mogę pić ze strumienia, za lasy pełne przysmaków, za pola na których rosną piękne kwiaty i zwierzęta, które spotykam. Za całą gamę uczuć, reakcji, sytuacji. Za spotykanych ludzi na mojej drodze. Za dochodzenie do siebie. Za to, że kiedy jest mi ciężko mogę iść poryczeć do lasu, albo wydrzeć się na polu. Za to, że mogę robić swoje tańce, śpiewy, przytulasy do drzew i inne dziwactwa. Za dawanie sobie przestrzeni na bycie taką, siaką i owaką. Bez wstydu i lęku, że drzewa mnie ocenią, a trawy wyśmieją. 😉
Peace out. Marta